ZAKLĘCIE
Przekręciłam srebrny klucz w zamku wejściowych drzwi pozostawiając za nimi przestrzeń Betoniaczka. Grudniowy wiatr natychmiast omótł mi głowę nieprzyjaznym podmuchem, dając do zrozumienia, że tą wieczorową porą nie jestem mile widziana na dworze. Nałożyłam na głowę kaptur z miękkim podszyciem i poszłam w dół ulicy. Minęłam kolejno dom sąsiadów, z numerem trzydzieści trzy, gdzie chory mężczyzna palił non stop trawę, a jego żona mówiła, że jest na nocnej zmianie za każdym razem kiedy ją widziałam. Potem minełam dom z numerem trzydzieści jeden, gdzie sąsiad była tak otyły, że ledwo miescił się w drzwiach. Zawsze odbierał moje paczki, ale kiedy prosiłam o jakąś pomoc, przysyłam mi syna, bo mówił, że on sam nie może się ruszać bo bolą go stawy. Dalszych sąsiadów nie znałam jeszce. Ciemno zielony, długi do ziemi płaszcz szeleścił z każdym krokiem, dając bezpieczne osłonięcie nie tylko przed wiatrem, ale i przed niepożadanym spojrzeniem. Na pierwszym skrzyżowaniu skręciłam w lewo w Clarence Street. Otulona byłam cała w miękki i ciepły płaszcz, ale moje ręce pozostawały bez rękawiczek. Znając na pamięć drogę, którą podążałam, szłam nie patrząc przed siebie. Przebiegałam palcami po ekranie telefonu. Ryzykując, że przekroczę limit, przełączyłam internet ze stacjonarnego na data transfer. A wszystko po to, aby wyszukać piosenkę, która była dla mnie w tamtym momencie jedną jedyną. Kiedy Clarence Street spotkała się z Clyde Terrace, skręciłam znowu w lewo, a jedna jedyna pieśń płynęła z telefonu rozlewając się po ulicy. Słuchałam muzyki bez słuchawek. Melodia w stylu pop, z pozoru dość przeciętna, odbijała się od domów i od chodnika i nie rozwiewały jej nawet nieprzyjazne podmuchy grudniowego wiatru. Pierwsze dźwięki to było pianino. Czułam je jak dotyk palców na skórze. Przedostały się poprzez gruby zimowy płaszcz i poprzez wszystkie ubrania. Ten dotyk rozpalał w takcie na trzy. Zdjęłam kaptur i rozpiełam nieco długi płaszcz, bo nagle oblała mnie fala gorąca. Pianino dotykało rytnicznie. Raz dwa trzy, raz dwa trzy, raz, dwa trzy... Takty przynosiły wspomnienie dawno zapomnianej przyjemności. Mój oddech zrobił się głębszy, ale powodem nie był spacer. Przymknęłam oczy i odchyliłam głowę do tyłu. Omiótł mnie zimny, grudniowy wiart, ale już nie wydawał się taki nieprzyjazny. Byłam gotowa. Gotowa usłyszeć pierwsze słowa jednej, jedynej piosenki...
„I put a spell on you”... “Rzuciłem na ciebie zaklęcie”...
I put a spell on you
'Cause you're mine
You better stop the things you do
I tell you I ain't lyin'
No I ain't lyin'
You know I can't stand it
You're runnin' around
You know better daddy...
Annie Lennox dawała popis głosu, śpiewając te magiczne słowa, które, jak się okazało, były jednym z motywów filmu „Fifty shades of Gray”. Clyde Terrace przeszła w Durham Road, a ja szłam zahipnotyzowana muzyką, nie zwracając uwagi, że naraziłam się parę razy na niepożądane spojrzenie przechodnów. To, co przeżywałam wprawiło mnie w zdziwienie. Po długich mięsiącach suszy i nieurodzaju, po okresach martwych i oziębłych nagle coś we mnie drgnęło. Nie sądziłam, że coś takiego mogło się jeszcze w moim życiu pojawić. Po czterdziestce kocha się inaczej, niż wtedy, kiedy ma się lat dwadzieścia parę. Po czterdziestce kocha się inaczej, ale bardzo się tęskni do tego uczucia świeżości z czasów pierwszej młodości. Czy coś takiego może się jeszcze przydażyć? Czy coś jeszcze kiedyś rozkołysze, roznieci, rozpali? Po czterdziestce dobrze się zna także tę prawdę, że wszystko, co hipnotyzuje i pochłania przynosi prędzej czy później cierpienie. A jeśli nie cierpienie, to na pewno rozczarowanie. To taki czas i takie wiek, kiedy rozumie się też, że ten dreszcz to nie jest miłość. Bo co to jest miłość? I czy ona w ogóle istnieje na naszej planecie tranzakcji?
Drzwi skrzypnęły kiedy wślizgnełam się do środka „take-awaya”, gdzie sprzedawali fish and chips. Celem mojego spaceru była ryba z frytkami. To mało romantyczne, angielskie danie, gościło czasem na moim talerzu. Zwłaszcza w te wieczory, kiedy miałam ochotę na dogodzenie sobie. Jedzenie dawało uczucie komfortu szczególnie w zimne, grudniowe dni. - Moja córka właśnie skończyła się izolować kilka dni temu – usłyszałam rozmowę w „take-awayu”. Sprzedawczynie rozmawiały z klientami stojącymi w kolejce. – A ja byłam tak strasznie chora, tak strasznie chora miesiąc temu – odpowiedziała jedna z pań stojących przy ladzie. - Niech się to cholerstwo już skończy! – ktoś skomentował. Nie przyłączyłam się do rozmowy. Kiedy przyszła moja kolej poprosiłam o frytki i dwie porcje ryby zwanej po angielsku cod. Po krótkiej chwili dwa ociekające gorącym olejem kawałki znalazły się przed sprzedawczynią. Położyła je na papierze, dołożyła frytek i zaczeła zawijać z namaszczeniem. Pierwsze pięć warst papieru przemokło od oleju totalnie, ale następne już były suche. Nigdy nie wiedziałam ile warst papieru trzeba urzyć, aby zapakować taką, niezdrową rybę z frytkami. Za każdym razem obiecywałam sobie, że policzę te warstwy po powrocie do dmu. I za każdym razem zapominałam. Zapłaciłam kartą w kolorze zielonym. Był to kolor banku Lloyds, który był moim towarzyszem przez dziesięć lat emigracji. Drzwi skrzypnęły za mną kiedy wychodziłam na dwóch, a wiatr znowu powitał mnie nieprzyjaznym podmuchem. Przez reklamówkę poczułam ciepło posiłku, które jednak zignorowałam. Interesowało mnie co innego. Włączyłam jeszcze raz tę jedną i jedyną piosenkę.
„Rzuciłem na ciebie zaklęcie” śpiewała Annie, a ja już wiedziałam. Tak działo się kiedyś z moimi koleżankami. Obserwowałam to wiele razy i dobrze wiedziałam, że jeśli któraś słucha w kółko jednej i tej samej nuty, to wkrótce znajdzie się w poważnych tarapatach, złapana w pułapkę. Byłam bardzo świadoma tego, co właśnie się ze mną działo. To nie melodia budziła moje ciało. To było coś innego. Zawachałam się jeszcze, zastanawiając się czy chciałam to zrobić na pewno. Po kilku zaledwie sekundach zadecydowałam. I weszłam w to z całą świadomością konsekwencji. Bo chciałam. Bo ucieszyłam się, że przyszło.
„Niech się dzieje to zaklęcie” myślałam w drodze do domu ściskając w jednej ręce telefon z muzyką, a w drugiej rybę z frytkami. Przeszłam W dół Durham Road, która przeszła w Clyde Terrace i skręciłam w prawo w Clarence Street, a potem znowu w prawo, w moją ulicę. Minęłam po kolei domy sąsiadów i znalazłam się przed drzwiami wejściowymi Betoniaczka. Przekręciłam w zamku srebrny klucz i otwarłam znajomą przestrzeń.
"Skarby Króla Salomona" Cz.1 Ziemia, która nie rodzi
